Rozważając fragment Ewangeli uświadomiłam sobie bardzo wyraźnie, że wciąż jest we mnie bolące miejsce, którego nie pokazałam przy ostatniej spowiedzi. Dlaczego? Spowiednikowi ufam, więc niczego się nie obawiałam. Rachunek sumienia też zrobiłam solidnie, czyli wszystko wydaje się być w porządku.
Ktoś zapyta, w czym problem ? Jest i to wyraźny. Zarówno przy rachunku sumienia, jak i w czasie spowiedzi sama nie widziałam, że w sercu wciąż mi siedzi niczym zadra sprawa, która boli. A jeśli sama nie widzę w danym momencie to, że nie umiem o tym powiedzieć, : boli w tym konkretnym miejscu to, jak ma to widzieć spowiednik?
Co innego Jezus, który wie wszystko. Ale On nie zrobi nic bez mojego chcę, pomóż. I tu pojawia się pytanie: po, co Jezusowi moja zgoda? Bo zostawił mi, jak każdemu wolną wolę. Chce, żebym powiedziała o tym, że potrzebuje pomocy sama bez przymuszania. Prosząc Jego o pomoc, nigdy nie czułam się poniżona. „Bo On tak przychodzi.”
Czy mam panikować z tego powodu, że nie zauważyłam tego miejsce, które wciąż wymaga Jego pomocy? Nie zamierzam panikować, ani wpadać w poczucie winy. Na pewno przy następnej spowiedzi powiedzieć, że wciąż jest to bolące miejsce i wymaga bożego opatrunku.